Wsparcie najbliższych jest bardzo ważnym elementem korygowania wagi. Ale nie możesz oczekiwać, że jedna czy więcej osób kompletnie przemodeluje swoje życie i nawyki żywieniowe tylko dlatego, że Ty postanawiasz zrzucić lub przytyć. Nie tędy droga.
Najbliższe ci osoby mają być wspierającymi przyjaciółmi, a nie wrogami, czy niewolnikami. Nie możesz powtarzać, że to, czy tamto jest niedobre, zbyt tłuste, zbyt kaloryczne, ma za mało tych, czy tamtych makroskładników itd.
Oczywiście, to trudne zadanie, pogodzić człowieka, który musi (czasem drastycznie) zmienić swoją dietę, aby zrzucić zbędne lub przybrać konieczne kilogramy. Nie możemy przecież mieć dwóch osobnych lodówek oraz robić osobno zakupów.
Celem tego wpisu nie jest jednak wypisywanie rzeczy oczywistych, ale tych trochę bardziej subtelnych, które czasami mogą nam unikać z orbity. I tu właśnie ukłon w stronę tego niekrytykowania, niezbyt drastycznego oceniania oraz wyzbycia się prób zmiany całego świata, czy choćby najbliższego otoczenia tylko dlatego, że o to ja się odchudzam lub nabieram masę.
A z reguły, podświadomie robimy dokładnie na odwrót. Prawie każdy, kto zdoła dokonać w sobie jakieś drastycznej zmiany (np. przejść z niekontrolowanego spożywania śmieciowego jedzenia do diety zbilansowanej i zdrowej) zaczyna podświadomie postrzegać siebie jako neofitę nowej religii, Krzysztofa Kolumba dwudziestego pierwszego wieku, czy — nie daj Boże — zbawcę całego zła doczesnego świata.
I wówczas zaczyna się niemały dramat dla najbliższych takiej osoby. Te ciągłe komentarze… Za tłuste! Niezdrowe! Za mało bogate w to, czy tamto! Zbyt kaloryczne! Albo… za mało kaloryczne! I tak dalej.
Jak tego uniknąć?
Ano, pamiętajmy, że choć zakupy robimy wspólnie i mamy tylko jedną lodówkę, to nawet wówczas pojawienie się jakiegoś niechcianego lub niepożądanego produktu nie zmusza nas do spożywania go.
Prosty przykład. Nie toleruję kuskusa. Uważam, że jest to sztuczny produkt, pozbawiony jakichkolwiek wartości odżywczych, składający się z czystych, łatwo przyswajalnych węglowodanów, a przez to dający znikomą sytość przy znacznej kaloryczności. Dobrze chociaż, że przestali to paskudztwo nazywać kaszą, bo z prawdziwą, zdrową, sycącą i zawierającą pożądane, długo uwalniane węglowodany złożone kuskus nie ma absolutnie nic wspólnego (może poza kształtem).
Ale to ja. Natomiast, moja rodzina — która nie cierpi (jeszcze! :>) na żadne problemy natury żywieniowej, żadne nadwagi, otyłości, czy anemie i inne anoreksje — kuskus bardzo lubi i często gości na talerzu.
Oczywiście narzekałem i krytykowałem, ile wlazło. W pewnym momencie złapałem się na tym, że przypominam starą, ględzącą babę, tyle razy wypominałem im to wszystko, co wypisane powyżej.
Wreszcie poszedłem po rozum do głowy i wprowadziłem zasadę niepisanego kompromisu.
Nie toleruję kuskusa, uważam go za produkt niezdrowy i nie chcę, żeby rodzina spożywała go w nadmiernych ilościach, więc po prostu go nie kupuję, gdy sam robię zakupy i nie wpisuję na listę zakupów, gdy widzę, że się kończy. Gdy żona poprosi mnie o to, bym pamiętał, żeby go kupić albo żebym zapisał go na listę braków, to wówczas to robię bez sprzeciwu i bez większego marudzenia… i tyle.
Akceptuję i toleruję (u innych, nie u siebie), ale nie promuję spożywania.
Dbam o swoją dietę, nie zmieniam stylu odżywiania się, zależy mi na zdrowiu i zdrowym odżywianiu się moich najbliższych, ale jednocześnie nie chcę zmieniać ich życia w kaloryczno-makroskładnikowy kołchoz żywieniowy. Umiar, kompromis i złoty środek wszędzie!